Czarne słońce

Występują:

Kanoniczne:
Prusy Książęce — Gilbert Beilschmidt
Królestwo Polskie — Feliks Łukasiewicz
Cesarstwo Austrii — Roderich Edelstein
Królestwo Węgier — Erzsébet Hadevary

OC:
– moje
Elektorat Brandenburgii — Albrecht Jentsch
Elektorat Saksonii — Johanna Wärzner
Elektorat Bawarii — Sebastian Schilke(choć ten pan niby lekko kanoniczny, ale jeden szkic to…)

– Noxi
Królestwo Czech – Josef Havel
Górne Węgry – Michaela Macháčková

– Kayleigh90
Województwo ruskie — Julia Łukasiewicz(pisana tu przeze mnie na podstawie jej zachowań z fanfika Kay „Historia Galicji„; głównie rozdziały 9 – 12)

 

 

Czarne słońce

 

 

Ø

 

Wiosna 1654

 

— Gilbercie!
Głos sekretarza wydał się tym głośniejszy, że było jeszcze wcześnie i królewiecki zamek nie zdążył się na dobre obudzić. Wołany obejrzał się przez ramię, ale nie zatrzymał.
— Wiesz, gdzie mnie szukać! — odkrzyknął. — Na zamku nie zostanę!
Wypadł na dziedziniec, gdzie czekał już jego koń. Nerwowymi ruchami dopiął do siodła torbę zawierającą rzeczy, które wolał zabrać sam, a nie prosić kogoś innego o ich dowiezienie.
— Jestem do wszelkiej dyspozycji, ale nie tutaj — dodał, usłyszawszy ciężki oddech za sobą. — To ledwie godzina drogi od miasta.
— Ale —
— Do widzenia — Gilbert wszedł zagubionemu sekretarzowi w słowo.
Dosiadł konia, pożegnał mężczyznę skinieniem głowy i pognał przez bramę na plac i ku Pregole. Zwolnił dopiero, gdy przekroczył most łączący Knipawę z południowym brzegiem rzeki. Z wyspą i starym miastem za sobą czuł się lepiej. Jego myśli stały się bardziej przejrzyste i już wiedział, ilu rzeczy nie ma w podmiejskim dworze i będzie musiał prosić o ich dowiezienie, że będzie musiał napisać do sekretarza jakiś stek kłamstw i kłamstewek, aby go uspokoić i udobruchać. Nie potrzebował, aby urażony urzędnik rozsiał plotkę lub napisał donos. Na wszelki wypadek napisze również do Albrechta, a potem będzie musiał wysłać wiadomość na południe… Zacisnął mocniej dłonie i odetchnął głęboko.
— Po kolei — rozkazał sobie i skierował konia znajomą drogą na zachód.

Erzsébet wydała z siebie pełne poirytowania westchnięcie i sięgnęła po gruby szlafrok, porzucony na skrzyni w nogach łóżka. Wiosna! Szron na trawniku mówił jej co innego, ale zmełła komentarz i otuliła się mocniej ciepłym materiałem. Dopiero wtedy otworzyła drzwi prowadzące na niewielki balkon. Chłód poranka momentalnie ją przeszył i zadrżała. Dzień zaczął się już jakiś czas temu, ale słońce dopiero wychodziło ponad ścianę gór ogradzającą dolinę od wschodu. Jego promienie sięgały już najwyższych dachów w okolicy, ale na balkonie i poniżej niego panował cień.
— Michaela — syknęła na tyle głośno, aby w ogóle mogła mieć nadzieję, że stojąca dwa piętra niżej dziewczyna ją usłyszy. Czytaj dalej

Szpilki [cz. 1]

 

– Kobieto, jedziemy na pogotowie!
Spojrzałam na Josefa spode łba, ale nic nie powiedziałam. Dalej wytrwale kuśtykałam w stronę zaparkowanego przed teatrem auta. Krok, krok, krok, wcale mnie nie boli kosta, wcale…
–Nikt normalny nie wygiąłby tej nogi w taki sposób! Poszły ci ścięgna jak nic. Zabijesz się kiedyś w tych szpilkach!
– Chciałbyś– mruknęłam i prawie zawyłam z bólu, gdy czubek obcasa minimalnie zahaczył o wystający kawałek bruku. – I tylko naciągnęłam czy coś – dodałam, kiedy pulsowanie w kostce nieco zelżało.
– A ten ułamany obcas to tak o!
Pomachał mi kawałkiem buta przed oczami, jakbym nie wiedziała, że zniszczyłam but. Przecież ciągle miałam resztkę tego czółenka na nodze i asymetria wysokości obcasów nie ułatwiała chodzenia. W sumie pewnie łatwiej by się szło, jakbym w ogóle zdjęła buty albo przynajmniej ten, który upadek przetrwał nietknięty.
– To się buta, a nie mnie pytaj – wydałam z siebie pełne zniechęcenia mrukniecie, jednocześnie rozważając, czy jestem w stanie zzuć czółenko z lewej stopy, nie obciążając przy tym prawej kostki… Odpuściłam. Bez podparcia nie było szans, a najbliższym było auto. Bez sensu.– Poza tym od ciebie je dostałam – dodałam zrezygnowana i poniewczasie zorientowałam się, że oto właśnie wrzuciłam petardę do ogniska. Czytaj dalej

Instytut Badań Magii i Czarów

    Historia szalonego Instytutu Badań Magii i Czarów, którym ma nieszczęście zarządzać Ludwig Beilschmidt. Życie pracowników toczy się wokół destylacji i marnotrawienia czasu. Nieliczni usiłują dokonać czegoś pożytecznego. Choć Ludwig dwoi się i troi nie może przeforsować żadnych zmian w statucie, dopóki w Radzie prawo do liberum veto ma wyjątkowo silny Związek Słowian…
Ostrzeżenia: wulgarny język.
Autor: Noxi
Wspomagający pomysłami: Shen
AU, crossover: Hetalia oraz Poniedziałek zaczyna się w sobotę Strugackich. Znajomość książki nie potrzebna do zrozumienia.
Isabella Maes jako Belgia – Darya
Till vam der Vaart jako Holandia – Heinrich
Eirik Naess jako Eirik Naess – Shen

Instytut Badań Magii i Czarów

Ludwig starannie wygładził roboczy fartuch. Westchnął. Tej części roboty zdecydowanie nie lubił. Najchętniej siedziałby w swoim przyjaznym biurze na Wydziale Administracji i Zarządzania. Biuro to przez większość istnienia miało poważny plus – nie zawierało żadnych naukowców, chyba że przytrafił się Łušćanski, ale zwykle wystarczyło obudzić mężczyznę kopniakiem, żeby się wyniósł. Czytaj dalej

Droga 509

Lojalnie informuję, że tekst jest raczej dla osób powyżej 15 roku życia. 

Z tylnej kanapy czeskiej Škody rozległo się wiele mówiące prychnięcie. Było ono komentarzem do rozmowy toczącej się z przodu. Stety-niestety, nie za bardzo się nim przejęto. Wręcz jawnie zignorowano. Michaela rozważyła trzepniecie przez łeb głównego opowiadacza, ale musiała z zamiaru zrezygnować. Nie należy bić kierowcy, gdy auto pędzi ponad sto kilometrów na godzinę. Może się to skończyć co najmniej źle. O, na przykład na drzewie. Odłożywszy na bok opcję pobicia brata i ex-męża w jednej osobie, przesunęła się za fotel pasażera, pochyliła ku niemu i szepnęła złowieszczo.

– Łże, szuja jeden.

– Łżesz, Josefie?

– Jak polityk przed wyborami – oznajmił pytany. – A tak szczerze, to nie.

– Łżesz! – stwierdziła Michaela. – A przynajmniej ubarwiasz. Na jedno wychodzi. Robisz mi złą reklamę!

– Misiu, a czemu ja miałbym cię komukolwiek reklamować? Czytaj dalej

Dwie uncje uśmiechu

Postaci: Słowacja [Michaela Macháčková], Saksonia [Johann Wärzner] i w zakresie mniejszym: Czechy [Josef Havel], Prusy [Gilbert Beilschmidt], oraz różni wspomniani.

Ostrzeżenia: brak

– Ty jesteś pewien?

Joszka popatrzył na Gilberta ponad kuflem i zmarszczył brwi. Upór Prus w drążeniu tematu zaczynał być już nawet, nie tyle co babski, a polski i to mu się nie podobało.

– Nie jestem jej niańką – mruknął. – A ona nie jest dzieckiem i może robić, co chce. Poza tym nie wyróżnia się jakoś wybitnie w tłumie, więc to mogła być jeszcze, co najmniej setka innych kobiet.

Gilbert się nie zgadzał. Był pewien, że z okien pociągu stojącego na drezdeńskim dworcu widział Michaelę, a nie jakąś setkę innych kobiet. Wysiadła ze składu, który zatrzymał się po drugiej stronie platformy. Miał nawet sporo czasu, aby się przypatrzyć.

– Po co w ogóle miałaby tam być? – ciągnął Joszka. – Daj mi, choć jeden dobry powód. To naprawdę mógł być ktokolwiek.

– A ja ci mówię, że to była ona. – Gilbert uderzył kuflem o blat, jakby to mogło dodać kilka punktów do wiarygodności temu, co powiedział. – Rękę sobie dam uciąć. Drugą za to, że mi tam chyba Johann mignął.

– To mógł być równie dobrze Ludowit, żeby daleko nie szukać – zaoponował Joszka.

– Fakt – Gilbert wyraźnie oklapł. Przez chwilę pił piwo przesadnie małymi łyczkami.

– A nawet jeśli to był Johann, bo przyznam, że o ile kobiet podobnych z daleka do Misi jest wiele, to takich Johannopodobnych mężczyzn jest mniej, to naprawdę nie trzyma się to kupy. Zresztą, jeśli cię tak ta teoria spiskowa gnębi, to mogę do niej zadzwonić na numer domowy i się przekonasz.

– Dajesz.

– Z takimi teoriami spiskowymi trącisz Felkiem – stwierdził Joszka wybierając numer, a Gilbert skrzywił się paskudnie na to porównanie. Nijak to jednak nie zmniejszyło ciekawości. Czytaj dalej

Ciepło

Uwagi: Wulgaryzmy

 

Biel. Wszędzie biało. Człowiek patrzył przed siebie i widział tylko biel. Patrzył za siebie i widział biel. Tak jakby maszerował, poruszał nogami, ale jednocześnie stał w miejscu. Gdy zawiewał wiatr, nie sposób było dostrzec nawet zostawianych przez siebie śladów. Absolutne zawieszenie w próżni. Żadnego dowodu, że nadal znajduje się na Ziemi, a nie w innym wymiarze. Żadnego dowodu, że człowiek po prostu śpi i śni, i nie może się obudzić. Żadnego dowodu, że już nie umarł.

– Przestań myśleć dyrdymały, czeska mendo – usłyszał głos, bynajmniej nie swój. Czytaj dalej

Miło tak było

Miło tak było, tak

Pomysł narodził się w jej głowie nad ranem. Wtedy, gdy noc przechodzi w dzień jeszcze nieśmiało. Gdy słońce jest wciąż za nisko pod horyzontem, aby odruchowo musiała zmrużyć zaspane oczy. Zresztą pomysł przyszedł właśnie w ten sam dyskretny sposób. Bez fajerwerków i z bardzo prostej myśli. Był u niej Josef. Była mu za to wdzięczna, bo potrzebowała jego pomocy chociażby przy samochodzie. Poprzedniego wieczoru, po tym, jak pomógł jej uprzątnąć piwnicę, rozmawiali długie godziny o tym, co wydarzyło się kiedyś, ale tak dawno, że trudno było się o to nawet gniewać. Miło było tak czasem powspominać i to właśnie z tych wspomnień zrodziła się myśl, aby zaprosić Ludowita. Nagle zdała sobie sprawę z tego, jak dawno go nie widziała, jak dawno z nim nie rozmawiała, a przecież był z nich najstarszy. W poplątaniu swoich myśli i tak pamiętał najwięcej. Podświadomie wiedziała, że Josef będzie na nie, ale to wszak był jej dom i mogła zaprosić, kogo chciała. Łużyce także. No i Saksonię – ta myśl pojawiła się jako druga i nawet jej nie zmartwiła. Przywykła już do faktu, że historia się tak potoczyła, iż Łużyce głównie urzędował w wynajmowanym u Saksonii pokoju. Dobrze mu było z tym. Jego ludzie mieli tam swoje własne prawa jako mniejszość narodowa. Może to nie była niepodległość, ale zawsze coś. Poza tym sama uważała, że tak jest dobrze, bo Ludowit sam często gubił się we własnych dygresjach, wspomnieniach i planach, a tak ktoś miał na niego oko. I to ktoś mniej narwany niż Feliks, i mniej myślący tylko o sobie niż Josef. Może nie powinna była mieć takiej opinii o własnych braciach, ale historia mówiła sama za siebie.
Roześmiała się w cichym pokoju. No i ileż było zabawy z tego, że ta dwójka, choć w ogóle ze sobą niespokrewniona, niegdyś zupełnie sobie obca pod każdym niemal względem, była do siebie tak podobna? To było jak żart losu. Bardzo słowiańskiego losu.
– Tak – powiedziała do siebie. – Zaproszę ich. Ja porozmawiam z Ludkiem, a Josef będzie miał w Johannie kompana do piwa.
I z tym postanowieniem odeszła od okna. Czytaj dalej