Przywidziało mi się

Przywidziało mi się

Dawno, dawno temu, czyli za Drugiej Wojny Światowej Ludwig powierzył Bawarii, Wirtembergii, Prusom, Austrii i Saksonii pewną ważką misję na południu Europy. Mieli odzyskać wykradziony prototyp czołgu. Przygotowano plan i jeszcze nim go na dobre wdrożono w życie wszytko zaczęło się pieprzyć. Ich samolot zestrzelono, zaginęli, potem się znaleźli i Ludwig na moment odetchnął z ulgą, gdy okazało się, że nie zostali przez Anglię wzięci do niewoli.

Przedwcześnie, bo po pierwszym kontakcie radiowym łączność została zerwana na długie miesiące…

  Prolog

W Berlinie trwał pogodny dzień. Jeden z tych, w które wojna wydawała się nie istnieć. Heike siedziała na tarasie i piła herbatę. Po drugiej stronie stolika siedział Ludwig. Był nie w sosie – to zauważyła od razu po tym, jak usiadł i zaczął bawić się swoim kubkiem.
– Coś się stało? – zapytała.
– Nie – odpowiedział, jej zdaniem za szybko.
– Na pewno?
– Takie tam miraże podświadomości – odpowiedział i uśmiechnął się nieznacznie. – Znalazłem wieczorem moje notatki do raportu z misji w Chorwacji. Dużo się tam wydarzyło i niewiele z tego przyszło, jak wiesz.
Przytaknęła, ale nie odezwała się, pozwalając mu tym samym mówić dalej.
– Był tam taki moment, że miałem wrażenie, że tych wariatów znalazłem. Naprawdę, wiem że to nielogiczne, ale coś mi w głowie szeptało, że to oni. Oczywiście musiało mi się zdawać. Chciałem ich znaleźć, to podświadomość sama szukała podobieństw. Takie rzeczy są udokumentowanym sposobem działania ludzkiego umysłu i to był tego doskonały przykład, bo cała sytuacja była tak absurdalna, że szkoda słów.
– To znaczy? – zaciekawiła się.

   Jugosławia (tereny dzisiejszej Chorwacji) 1941

– Ty, a to co za banda dziwna? – zapytał przypitym głosem mężczyzna stojący przy traktorze. Jego towarzysz przyglądał się mocowaniu brony, a raczej temu, co z niego zostało.
– Co? – mruknął, bo serbsko-chorwacki nadal rozumiał od przypadku, do przypadku.
– No tam.
Gilbert splunął i odwrócił się przez ramię, aby zobaczyć, o co Stjepanowi chodzi. Drogą w stronę położonej kawałek dalej wsi zmierzały dwa wojskowe wozy. Były aż za bardzo dla niego znajome. Zaklął.
– Pieprzyć ich – mruknął. – Stjepan, to naprawić trzeba. Pieprzyć tamtych.
Chorwat pokiwał głową, podrapał się po nieogolonej brodzie i z powrotem kucnął przy bronie.
– Cały zaczep się spierdolił – stwierdził filozoficznie. – Trza to będzie tu zostawić i skombinować jakiś nowy.
Gilbert go nie słuchał. Nasunął zniszczony słomiany kapelusz tak, by wystrzępione rondo jak najbardziej zasłaniało mu twarz i swoją uwagę skupił na samochodach.
Przejedźcie, przejedźcie – powtarzał w myślach. – No wio. Nie zatrzymujcie się tu. Tej dziury to nawet na mapach nie ma. No na tych Johanna nie było. Nie ma was!
Ale Fortuna mu nie sprzyjała. Auta zatrzymały się. Złośliwy podmuch wiatru zwiał na nich chmurę piachu spod kół. Gilbert zaczął ostentacyjnie podśpiewywać jedną z piosenek popularnych we wsi. Pojęcia nie miał, co znaczą jej słowa, ale śpiewała się nieźle. Zwłaszcza po szklaneczce czy dwóch samogonu. Teraz śpiewał cicho, aby wciąż słyszeć rozmawiających Niemców. Stjepan wstał, oparł się o traktor i z mało inteligentną miną patrzył na zjawisko. Gilbert nasłuchiwał.
– Jak te chłopy tu są, to jakaś wieś musi być blisko. Będzie można uzupełnić zapasy – odezwał się jeden głos.
– O ile znowu się droga nie rozwidli i nie pojedziemy ta złą.
– Cholerny, upalny kraj i niech piekło pochłonie tego idiotę, Schrempfa. Nie miał co robić, tylko żreć nie wiadomo co i się zatruć?! A my teraz bez tłumacza jedziemy. Mogliśmy pocze –
– Cisza!
Gilbert zaciął się w pół zwrotki i przełknął głośno ślinę. Ten głos, w przeciwieństwie, do pozostałych, to on znał aż za dobrze.
– Mamy tu ważne zadanie do wypełnienia – zagrzmiał znajomy głos. – Niech ktoś da mapę!
– O, a ty poptrzaj. Jeden tu do nas idzie z jakim papirem – zachrypiał Stjepan.
Splunął i przepił sobie z metalowej, zdobycznej na jakimś nieszczęśniku, piersiówki. Gilbert wstał, ale się nie wyprostował. Przygarbiony oparł się o traktor, zabrał mężczyźnie naczynie i też przepił. Samogon palił gardło i wyciskał łzy z oczu nawet po niemal roku popijania go. Z trudem się nim nie zakrztusił.
– Wy!
Stjepan uśmiechnął się szczerbacie do umundurowanego Niemca. Gilbert patrzył spod ronda na Ludwiga i dalej podśpiewywał cicho.
– Ti, on od nas czegoś chce. Potłumaczysz?
– Nie. Nie rozumiem – mruknął cicho i dobitnie poczym zaniósł się udawanym kaszlem.
Ludwig podszedł do czegoś, co on sam nazwałby raczej maszyną traktoropodobną niż traktorem, i wstrzymał na chwilę oddech. Smród samogonu od obu chłopów był tak silny, że aż mu się w głowie zakręciło. Jak ktoś taki mógł w ogóle pracować? Hołota nieludzka. Prychnął i położył mapę na pogniecionej blasze zakrywającej silnik.
– My! – powiedział po niemiecku i uderzył palcem w arkusz.
Stjepan zaciumkał i spojrzał na Gilberta pytająco, ale pozostał zignorowany.
– Ty, co on chce? I fajnom mapę ma. Nawet nasza wieś na niej jest.
– Co mnie to – mruknął Gilbert. Rożne krótkie odzywki w tym barbarzyńskim języku opanował dość szybko. Stjepan nie był typem dyskutanta. Na szczęście gadał głównie do siebie i dlatego Gilbert się go trzymał. – Pokaż gdzie ta wiocha, to sobie pójdą.
– A my tu – zaciumkał Stjepan i brudnym paluchem stuknął w mapę. – Nasze to.
Ludwig wydał z siebie odgłos aprobaty, ale zamiast pójść sobie, to nadal stał, jakby przyrósł do Stjepanowego pola. Gilbert miał ochotę dać mu kopa na rozpęd. Nie miał najmniejszych chęci na rozmowy pod tytułem „to gdzie was wcięło na niemal rok i gdzie jest prototyp czołgu?” Zresztą przecież planowali wrócić, tylko musieli się do tego przygotować. Co tam ich piątka wobec wielkiej armii niemieckiej… tak, argumenty miał, ale wolał je odłożyć na później. Kucnął z powrotem przy zepsutym zaczepie i skupił się na podśpiewywanej piosence w nadziei, że Ludwigowi się znudzi. Przecież mówił, że ma jakąś ważna misję do wypełnienia, to niech się na niej Młody skupi, a nie na przyglądaniu się zapitym chorwackim chłopom!
– Hołota – prychnął Ludwig, odwrócił się na pięcie i odszedł.
– Gówniarz – mruknął Gilbert, ale zaraz potem odetchnął z ulgą. Kamień spadł mu z serca. Na chwilę. On to on, ale jak go reszta tej ich poronionej drużyny wyda?! A on tkwi tu i nie ma mowy o tym, aby dotarł do wsi przed tą kolumną! Spróbował przypomnieć sobie kto co miał dziś robić. Ostmark pewnie siedział w kuchni, to się na oczy Ludwigowi raczej nie rzuci. Bawaria, a licho go wie?! Sas ostatnio się za naprawę jakiegoś dachu wziął. Niech go święci mają w opiece, aby się z niego nie spieprzył Ludwigowi pod nogi! A Szwab dalej z owcami łaził, więc też może nie wpadnie…

Tuman piachu wzniecany przez niemieckie samochody opadał powoli, ale teraz już go prawie nie było widać. Tak długo stali i czekali. Stadko owiec spokojnie szło sobie po przekątnej drogi i zdawało się zupełnie nie zwracać uwagi na klaksony i pokrzykiwania. Jürgen przyglądał się temu z okolic porzuconej szopy. Podchodzić póki co nie chciał. Niemieccy żołnierze byli doprawdy ostatnim, czego tu potrzebował! Prychnął i wszedł do szopy. Poza stertą starego siana nie było w niej nic godnego uwagi. Jego samego też interesowało głównie to siano. Uważnie się mu przyjrzał, czy z nikąd nie wystaje jakaś część czołgu. I tak musieli go ponownie nieco rozkręcić – co nie obyło się bez narzekania, że potem trzeba będzie skręcać i taka robota głupiego. Jürgen był skłonny zgodzić się co do tego, że faktycznie zmarnują czas i własne siły na złożenie pojazdu po raz drugi, ale było dla niego oczywistym, że lepsze to niż stracić cały, źle ukryty czołg.
Poprawił tu i ówdzie stóg, i pokiwał głową zadowolony. Szopa na szczęście nie była aż tak dziurawa, aby wiatr rozwiewał ich kamuflaż. Wyszedł przed nią i z niejakim niezadowoleniem skonstatował, że niemiecki oddział nadal stoi na drodze, a jego owce nie spieszą się z przejściem przez nią. No może nie były do końca jego, ale zajmował się nimi, bo to pozwalało mu łatwo doglądać czołgu.
– Rozgońcie te owce! – odezwał się władczy głos od strony pierwszego z aut.
Jürgen ściągnął brwi i zamyślił się. Takich głosów łatwo się nie zapomina. Przezornie cofnął się o krok w głąb szopy i z półcienia obserwował, co nastąpi dalej. W myślach układał litanię tego, co zrobi idiocie, który odważy się do owiec strzelić. Albo w ogóle strzeli i je spłoszy. Nie miał psa, aby móc je zapędzić do zagrody, po tym jak się rozbiegną po okolicy, a samemu biegać nie zamierzał. Tak więc w litanię włożył całe swoje wielowieczne, wirtemberskie doświadczenie.
– Może sobie jakąś upolujemy, zanim ten chłop wylezie z szopy?  – zażartował ktoś dostatecznie głośno, aby go Jürgen usłyszał.
Zagotowało się w nim. Splunął, ostatni raz obejrzał się na czołg i niespiesznym, ale zdecydowanym krokiem ruszył w stronę drogi.
– Nie będziemy –
– O wylazł w końcu. Ile można szczać!? Podludź jeden. No ruszaj się…
Z trudem ignorował chęć powiedzenia im, co o nich myśli. Cieszyło go, że to on na nich wpadł, a nie taki Gilbert, który pewnie odezwałby się i tym samym ugotował ich wszystkich. Poszedłby zadufaniec jeden i nagadał tamtym, zanim by się spostrzegł, że wśród nich jest Ludwig. Jürgen nie zamierzał popełnić takiego błędu. Powłócząc nogami nieco na wyrost i drapiąc się po dość pokaźnej już brodzie wszedł na drogę. Obrzucił wojskowych spojrzeniem zmrużonych oczu i wymamrotał kilka co ciekawszych przekleństw, jakich zdążył się tu nauczyć. Polować na jego… ich owce, to naprawdę zasługiwało na jakąś karę, ale ona mogła chwilowo poczekać. Był pewien, że go usłyszeli, bo kilku odwzajemniło jego spojrzenie i niedostatecznie cicho skomentowało jego osobę. Splunął i poszedł za stadem.
Pytanie, cóż takiego sprowadziło Ludwiga w te strony, nie dawało mu spokoju. Znał plany wojsk na najbliższą przyszłość w momencie, gdy wyruszali na swoja misję, ale to było wiele miesięcy temu. Wiele mogło się zmienić, ale żeby Ludwig osobiście pojawiał się na takim zadupiu?! – Jürgen nie miał najwyższego mniemania o okolicy, w której spędzili ostatnie kilka miesięcy. Stąd blisko było jedynie do morza, ale dzięki temu czuli się tu bezpiecznie. Nikt niepowołany się tu nie zapuszczał, a ludzie we wsi jakoś sami raczej koło wojny, a nie w wojnie żyli.
Chyba że…!
Zatrzymał się i spojrzał przez ramię na samochody. Już ruszali.
– Tak, to może mieć sens, ale że sam się pofatygował, zamiast wysłać kogoś z pozostałych?  – mruknął pod nosem i pospieszył w stronę wsi, ale nie łudził się, że dotrze tam przed Ludwigiem. Mógł mieć tylko nadzieję, że nikt z pozostałych nie wejdzie mu prosto pod koła. Rozwiązywanie problemu ich pobłądzenia w Jugosławii należało przeprowadzić jakoś inaczej i najlepiej na terenie Rzeszy, a nie tutaj. Tak – myślał. Zdecydowanie stracili poczucie czasu i to na pewno była wina Bawarii, któremu się ta cała wiejskość spodobała. Może to nie przez niego się akurat tu zatrzymali, ale na pewno przez niego zostali na tak długo. Po części na pewno.
– Już dawno powinniśmy byli wrócić – mruknął do siebie. – Trzeba będzie to w końcu zrobić. O ile rzecz jasna tamci idioci nie wpadną pod te koła…
Ta myśl wybitnie go dręczyła.

Samochody wzniecające za sobą tuman piachu były widokiem rzadkim w tej okolicy. Najszybszą maszyną w promieniu dwudziestu kilometrów był ich własny czołg, a ten, wedle wiedzy Johanna, stał w szopie pół godziny drogi spacerem od wioski. Dlatego teraz Johann przysiadł nieco poniżej więźby i z młotkiem w dłoni wpatrzył się w zjawisko. Aut były dwa, chyba że w tumanie poruszało się trzecie mniejsze, ale Johann wątpił, że istnieją amatorzy duszenia się w piachu. Wyjechały zza wzniesienia za którym była ich szopa. No może nie była ich w świetle prawa, ale jej właściciel zmarł śmiercią tragiczną – pijany spadł z dachu, na ile zrozumieli opowiadaną im historię – i za pomoc z naprawą jednego płotu i dachu dostali ją w wieczne użytkowanie. „Bo co bydom chłopcy tak pod chmurkom spać”. Z czasem zamieszkali i tak we wsi. Ich gospodyni, matka wielu synów, którzy pojechali do wielkich miast szukać szczęścia, lub w daleki świat szukać wojennej przygody, wielce była rada z ich towarzystwa. Johann też był rad, bo mu się tu podobało. Samochody mu się nie podobały. Nie mógł się nawet łudzić, że jadą gdzieś indziej i w wiosce się nie pojawią, bo droga była jedna i tyle. Zaklął, gdy minęły pierwszy dom i objechały zagradzająca pół przejazdu stertę ostatnio wyszabrowanych cegieł. Oznaczenia na nich znał aż za dobrze. Szybko przelazł na bok dachu, dziękując przy tym opatrzności, że dom starego Mijatovica jest wysoki i cofnięty od drogi. Miał złe przeczucia. Jego pesymizm, który w chorwackim słońcu zaczął zdychać z pragnienia powrócił spod bram zaświatów.
Kurwa, przecież by nas tu nie znaleźli. Tej dziury chyba nawet na mapach nie ma!
Spojrzał przez ramię na drogę przechodzącą w plac. Auta zatrzymały się na nim. Tego im tylko było potrzeba! Już widział oczyma wyobraźni, jak Niemcy grzecznie pytają, czy tu takich a takich nie widziano, a ktoś lokalny im odpowiada. No i po nich. Ludwig ich zabije, a ścierwo rozwłóczy po drogach od Monachium aż po Schwerin.
Tymczasem faktycznie żołnierze wysiedli, poprzeciągali się, porozglądali się. Dwie baby o imionach, których nadal nie znał, bo nikt ich nie używał, przyglądały im się i Johann bardzo nie chciałby się znaleźć na miejscu obserwowanych. Pamiętał te szklane oczka przewiercające się przez niego kilka miesięcy temu. One bez słów wyszarpywały z człowieka największe sekrety. O te mniejsze pytały, bo lubiły słuchać jak się ktoś plącze w zeznaniach. A oni plątali się pięknie, bo raz, że język, dwa, że trzeba było uważać co się mówi, aby nie wyszło, że jest się o starowinki dziesięć razy starszym. Przez chwilę walczył z chęcią zejścia z dachu i podejścia bliżej. Pokusa zniknęła w tej samej chwili, w której zza jednego samochodów wyłoniła się aż nadto znajoma sylwetka.
– O kurwa – zaklął niemal bezgłośnie.
Co trzeciego słowa w tyradzie Ludwiga nie rozumiał, bo jednak miał do niego kawałek, ale cała reszta mu wystarczyła, aby mieć blade pojęcie o tym, co się dzieje.
W takiej dziurze… dogadamy. Nie ma… lepiej jedźmy dalej. Tam na mapie… dość duże. Nie wszczynać… chcemy kłopotów.
– Jedźcie stąd i tyle – jęknął. – A się nie zastanawiajcie. Macie to miasto za czterdzieści kilometrów. No już, nie ma was. Raz, ra-
Wesoła przyśpiewka dobiegająca z dołu zwróciła nagle jego uwagę. Zupełnie nie pasowała ani do wojskowych, ani do chłopów, którzy powyłazili na drogę gotowi jakby co popędzić obcych.
– Waschdi!  – syknął, ale rozśpiewany, wracający znad strumienia Bawaria z koszem prania nie zwrócił na niego uwagi. Krzyczeć Johann nie zamierzał. Zaraz by go usłyszeli i byłoby po ptokach. Drabinę miał po drugiej stronie domu i szybkie zejście również było poza możliwymi opcjami, chyba że w akcie desperacji zachciałoby mu się skręcić kark. Pozostawały mu dachówki, też wyszabrowane jakiś czas temu z opuszczonego gospodarstwa niedaleko.
– Ej!  – krzyknął Waschdi, gdy dachówka spadła mu przed nogi. Zadarł głowę i już chciał powiedzieć Johannowi, co myśli o takim dybaniu na jego życie, ale jednak posłuchał niemego nakazu zamilknięcia.
– Tam jest Ludwig – Johann powiedział szeptem bardzo powoli, licząc na to, że nawet jeśli go Waschdi nie usłyszy, to sobie z ust wyczyta.
Sądząc po jego minie cel osiągnął. Waschdi najpierw zmarszczył brwi. Potem odstawił kosz z praniem i podszedł na skraj domu, aby zza winkla przyjrzeć się sytuacji. Pokręcił głową i mruknął coś, czego z wysokości dachu nie dało się zrozumieć. Wrócił się do prania, wyciągnął z niego jakiś kwiecisty gałgan i zaczął go na siebie zakładać. Johann bardzo chciał zapytać, co zamierza, ale mówiąc na granicy szeptu był przez Waschdiego ignorowany. Miał ochotę rzucić w niego kolejną dachówką i tym razem trafić, ale siły mu odjęło, gdy Bawaria w końcu uporał się z wielką kiecą i chustą na głowę. Oto w dole stało wielkie babsko, a to nadal źle mu się kojarzyło. Zanim zdążył to wyartykułować, Waschdi jak gdyby nigdy nic wziął kosz, oparł go sobie o biodro i ruszył przez plac w stronę domu ich gospodyni. Szedł wyprostowany i zdawał się nic sobie nie robić z tego, że mu z kiecy trochę cieknie. Ot dumna baba, co przy praniu wpadła do wody. Johann usiadł pewniej na krokwi i po prostu patrzył.
Sebastian, aby opisać gdzie aktualnie ma Ludwiga i jego wizytę musiałby się odwołać do słów wysoce wulgarnych. Mógł też to zademonstrować i tyle. Nie będzie się krył po krzakach, bo jaśnie pan zjechał na chorwacki zaścianek. Pranie trzeba rozwiesić nim zatęchnie, poza tym głodny był, a licho wie ile ta wojskowa paradka miała zamiar tam stać. Z podniesiona głową, chustą zawiązaną na podobieństwo kaptura i koszem prania przeszedł przed autami mamrocząc do siebie, jak to mu przeszkadzają.
– A mówią, że to Niemki są brzydkie! Jech. Jaki babol – mało konspiracyjnie odezwał się jeden z żołnierzy.
– Cicho – skarcił go Ludwig, choć Waschdi nie bez satysfakcji odnotował równe obrzydzenie w jego głosie.
– Jak wam się tak nie podoba – pomyślał. – To spadajcie stąd w podskokach. Pogadać, to pogadamy, jak już my opracujemy sobie wspólne, wiarygodne zeznania i wrócimy do Rzeszy.

Roderich nie wyszedł przed dom razem z gospodynią, ponieważ ciasto było na etapie „wyciągnij mnie dokładnie za chwilę, bo jak nie to się nie udam”, a na to nie mógł pozwolić. Na rozsypującej się werandzie (stała tylko dzięki sasko-szwabskim naprawom) stanął w chwili, gdy Waschdi dochodził do niemieckich samochodów – oznaczenia na drzwiach były nie do przeoczenia. W pierwszej chwili oczywiście Bawarii nie rozpoznał. Jego myśli rzuciły się w galop od punktu do punktu. Wojsko. Niemcy. Ludwig. Babsko straszne… wróć, takiej tu nie ma. Jeny, Sebastian! Nim zdążył sformułować adekwatny do sytuacji komentarz babsko, znaczy się Waschdi, już przy nim był i pokrzykując coś wymuszonym wysokim głosem wpychał go do domu. Trudno było orzec czy niemieccy żołnierze przypatrywali się im ze względu na te odgłosy, aparycję „baby”, czy tak bez powodu. Roderich wolał tego nie rozważać za długo. Wystarczyły mu jakieś dwie sekundy bycia pod badawczym spojrzeniem Ludwiga, aby dał się wepchnąć za drzwi i jeszcze pomógł je ryglować. Ba! Nawet zniżył się do tego, aby równie dziwnym, piskliwym głosem pokrzykiwać na Sebastiana różne chorwackie słówka, aby tylko uwiarygodnić lokalny wydźwięk całego zajścia.
– Co on tu robi?! – zapytał gdy znaleźli się w kuchni na tyłach domu.
Sebastian wziął głęboki wdech. Ciasto pachniało cudnie.
– A skąd mam wiedzieć? Ale lepiej, żeby szybko stąd odjechał, nim z pola wrócą Janko i Ivo, bo ci się gotowi z widłami na nich rzucić, a wtedy będzie z nami krucho. W ogóle nie wiem czemu tak tam stoją, zamiast rozmawiać. Chyba że nie maja tłumacza, ale nie uwierzę, że Ludwig przyjechał w tę głuszę bez takowego. Nieważne. Na razie czekamy. Z czym to ciasto?
– Jabłkami, ale daj mu ostygnąć!

Kilkanaście minut później, po uznaniu, że bariera językowa jest w tej wsi nie do pokonania, Niemcy odjechali. Siedzący na dachu Johann odetchnął z ulgą. Pantomima w wykonaniu dwóch Niemców, dziada i baby uzupełniana niemiecko-chorwackim dialogiem, z którego rozumiał tak summa summarum trzy czwarte słów była bardzo zabawna, a wolał się nie śmiać.
Wieczorem zdał z niej relację pozostałym. Przy cieście i przy akompaniamencie cykad uznali zgodnie, że mieli szczęście i niech dzięki będą Bogu za chorego tłumacza. Jednomyślność cechowała też ich plany na przyszłość. Wiedzieli, że trzeba będzie wrócić i to najlepiej jakoś pojedynczo do swoich domów, a potem opowiadać o tym, jak ich Anglicy rozdzielili i jakie to złe rzeczy ich nie spotkały… ale to jakoś na jesień. Albo lepiej na zimę, bo jesienią jest dużo roboty w wiosce…

Epilog

– Nie, to bez sensu. Niepotrzebnie o tym nawet wspominałem – stwierdził ostro Ludwig i potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić wspomnienia. – Gilbert w słomkowym kapeluszu, chlejący bimber w polu. Jürgen wypasający owce. Sebastian chodzący w babskich ciuchach. Roderich w jakiejś zapomnianej przez świat chorwackiej wsi. W końcu ich wywiad znajdzie, gdziekolwiek ich Anglia przetransportował.
Heike pokiwała głową zamyślona.
– Faktycznie, brzmi to niedorzecznie…
Nie dodała, że wizja tego, aby cała piątka dala się złapać Anglii też brzmiała niedorzecznie. Zwłaszcza, że choć ich zestrzelono, to i tak do granicy mieli blisko. Westchnęła i odstawiła kubek z herbatą na stolik.
– Słyszałam, że Führer …
Ludwig z radością przyjął zmianę tematu rozmowy.

koniec

Dodaj komentarz